Z racji tego, że od ostatniego regularnego materiału mojego macierzystego Atropos minęło dobrych kilka lat, a mi w szufladzie przestały się mieścić rzeczy, które przy okazji tej scenicznej przygody powstały niejako odpryskiem, doszedłem do wniosku, że czas zrobić remanent. Gros z tego, co w tych szufladach znalazłem wrzucam poniżej.

The Sentimental Bastard – complete metal rebuilds

Zaczęło się od prezentu dla śpiewającej koleżanki. Przerodziło się w serię kilku przeróbek mniej lub bardziej popularnych kawałków, które latały do znudzenia w radio. Wypadałoby tu powiedzieć: „zawsze mam głupie skojarzenia”, w szczególności słysząc kolejne ochy i achy na temat tzw „przebojów”. Ponieważ ciekawość bywa czasami sama siebie ciekawa spróbowałem je nagrać ponownie dając im w końcu adekwatnego kopa i power, z którego odarli je bezduszni producenci. Z oryginałów pozostały w nich jedynie wokale, których, tak po prawdzie, jako jedynych mi brakuje do szczęścia w home recordingu.

Całość inspirowana twórczością mistrza Discoblastera z Polski, do którego lektury utworów serdecznie zachęcam.

Katy Perry E.T. – Complete Metal Rebuild by The Sentimental Bastard (2018)
Bjork „All is Full of Love” – Complete Metal Rebuild by The Sentimental Bastard (2019)
Mela Koteluk & Kwadrofonik „Drzewa” – Complete Metal Rebuild by The Sentimental Bastard (2021)
Mela Koteluk „Melodia Ulotna” vel Melotna – Complete Metal Rebuild by The Sentimental Bastard (2016)

Somewhere Over the Rainbow (smooth jazz version 2020)

Firma to jest takie miejsce, gdzie płacą Ci za robienie tego, co inni są w stanie sprzedać, a jeszcze inni kupić. To taka nowoczesna teologia rynkowa, w której nie ma miejsca na nieodpłatne wykonywanie rzeczy spoza zakresu obowiązków dla jakiegoś gospodarczego molocha.

Ja (przynajmniej w tej dziedzinie), jestem rynkowym ateistą, a rzeczony standard pierwotnie wykonywany przez Judy Garland do „Czarnoksiężnika z krainy Oz” machnąłem na potrzeby filmu marketingowego dla jednej z moich poprzednich firm. Po co? Bo jeszcze tego nie robiłem, a w firmie pracowała podówczas cała masa fajnych ludzi, z którymi robienie fajnych rzeczy za frajer, była przyjemnością.

Zdjęcie cyknięte kilka lat temu w Moab. O jego historii przeczytasz tutaj.

Wernisaż Malarstwa (Wiedeń 2012)

Chyba najbardziej oderwana granatem od mojej rzeczywistości rzecz, jaka „była się kiedykolwiek przeze mnie skomponowała”. Mimo upływu czasu lubię do niej wracać. Kawałek powstał jako wypełnienie tła wernisażu malarstwa w listopadzie 2012 w hotelu Favorita w Wiedniu. Historia jak do tego doszło to temat na osobną książkę, ale jej rąbek przewija się dalej przy okazji trackerów.

Cold -> Bemeth -> Birdie Morashqua

W chwilę po tym, gdy z Atropos skończyliśmy nagrywać pierwszą płytę pojawił się wśród nas bardziej na stałe Sproket. W chwili, gdy wszystkie kawałki tworzyliśmy w locie (a żeby je zapamiętać, zamiast tabulatur czy guitarpro, nagrywaliśmy je z mikrofonu na magnetofon), Rafał pokazał nam impulse trackera – prostą aplikację działającą w środowisku DOS i opierającą się na transpozycji sampli czyli krótkich dźwięków nagranych w formacie WAV. Szybciej odtwarzane sample to wyższy dźwięk, wolniej to obniżenie dźwięku. Do tego kilkadziesiąt monofonicznych tracków i możliwość automatyzacji odtwarzania (zmiana głośności, pitchdown, fade out itp). Dla gości, którzy do tego momentu jedyne dźwięki, z jakimi pracowali czerpali z gitar, piecy czy efektów w kostce było to dość duże odkrycie. Co więcej, wszyscy brzydziliśmy się syntezatorami klawiszowymi ze względu na ich sztuczność– tu można było pracować z dźwiękiem brzmiącym, jak na tamten czas, dość realistycznie. Nie było też ograniczenia w postaci banku brzmień. Granicę wyznaczała jedynie wyobraźnia.

Trackery stały się dość inspirującą zabawką. Chociaż dopiero lata później odegrały jakąś epizodyczną rolę w Atropos, w tamtym czasie zaowocowały przede wszystkim serią dziwnych projektów i dźwięków, do których wcześniej nie mieliśmy dostępu i utonęliśmy w tym bez wyjątku wszyscy. Były też wstępem do urządzeń midi, wszechświata samplerów i DAWów.

Antymusic

Cold to mój zmaterializowany sentyment do antymusic, death industrial i dark ambientu; głównych produktów Cold Meat Industry. Te od pierwszej połowy lat 90 pod postacią takich projektów In Slaughter Natives, Brighter Death Now czy MZ.412 były obecne w moim walkmanie równolegle do Burzum, Dark Throne czy Mayhem. Początki tych tuzów norweskiej sceny Black Metal w zderzeniu z nimi były formą muzyki rozrywkowej i zdanie to, pomimo upływu lat, nie zmieniło mi się nawet o jotę.

Bemeth powstawał w tym samym czasie. Był próbą wzbogacenia instrumentów wykorzystanych przy tworzeniu Cold o przestrzeń i melodykę. Trochę wzorem takich zespołów jak Ordo Rosarius Equilibrio czy Arcana. Trackery niestety miały do siebie to, że bardzo opornie radziły sobie ze zmianą wysokości sampli (zmiana prędkości odtwarzania pogarszała jego jakość, przez co sample zaczynały dzwonić lub pierdzieć psując efekt końcowy). Żeby osiągnąć jakąkolwiek „jakość” trzeba było się zdrowo nabiedzić ze znalezieniem „chudych” sampli (bez pełnego spektrum brzmienia, ale nadal „brzmiących” podobnie do symulowanego instrumentu) lub zrobieniem ich samodzielnie. Nagrywanie dźwięku w czasach procesorów Pentium 166 było jednak odrobinę skomplikowane. Tak to się zaczęło i zarazem tak samo szybko się skończyło.

Nibymusic

Z sadzy i czarnych piórek w zderzeniu z trackerami otrzepałem się dość szybko, dochodząc do wniosku, że fajnie byłoby spróbować zrobić coś normalnego. Normalne dźwięki, jakaś zwrotka, referen – jak w cywilizowanej muzyce białych ludzi. Tak powstał Birdie Morashqua, a dokładniej trzy długie materiały pod tą nazwą.

Każdy z tych materiałów, na które składało się po kilka – kilkanaście utworów, był odrobinę inny. W teorii nigdy nie myślałem o dzieleniu się nimi szerzej, w praktyce krążyły gdzieś tam po znajomych i w pewnym sensie przyzwyczaiłem się, że było coś takiego i wstydzić się własnego dziecka nie wypada. Na świat się samo nie pchało, a przecież wszystko w życiu jest po coś, ma swój azymut, sens i cel.

Przez długie lata nie wracałem do Birdie Morashqua traktując te kawałki jak pewien zamknięty etap przeszłości. Okres trackerów zakończyliśmy wszyscy mniej więcej w tym samym czasie, chwilę po Y2k – wypaleni metodą, poszukiwaniem sampli oraz zamkniętą konwencją, z którą technologicznie nie można było zbyt wiele zrobić. Wróciliśmy do trackerów dopiero po 2003r, gdy z Atropos odeszła Atre, a my stanęliśmy przed dylematem pisania nowego materiału w czasie, gdy poszukiwaliśmy garowego.

Blisko 10 lat później, gdy moja ówczesna lepsza połowa poprosiła mnie o pokazanie rzeczy starszych, niż te, których nagrywaniem się akurat zajmowałem, trochę na „odczep się” dałem jej do lektury te trzy materiały. W chwilę po tym jakieś fragmenty kawałków znalazły się w necie razem z jej obrazami. Żeby nie robić sobie wstydu trackerowymi kompozycjami wziąłem się za nowe niemetalowe kawałki. Stąd też narodziła się umieszczona powyżej kompozycja na wystawę malarstwa Małgorzaty Suwalskiej w Wiedniu 2012r. Już nie w trackerze, choć bezspornie wykorzystałem przy jej pisaniu wszystkie doświadczenia z wcześniejszych lat.

W taki oto sposób prosty program z ciulowymi brzmieniami stał się po równi zajawką otwierającą jakąś szufladkę w głowie jak i ratunkowym perkusistą jedynego zespołu, który traktowałem w życiu na poważnie, czyli..

AtroposSaviour Tracker Era

Po tym, gdy Atre przeprowadziła się do Poznania, gdzieś w okolicach przełomu 2001 i 2002r, praca w Atropos umarła. Spotykaliśmy się od czasu do czasu, ale poprzedni materiał praktycznie w całości powstawał na próbach. Nie chce nawet próbować zliczyć ile riffów po drodze zgubiliśmy z powodu Alzheimera albo słabo nagranego recha na magnetofon z próby. Prawda była dość bolesna – nie umieliśmy przestawić się z pisaniem na to, od czego zespół się zaczął, czyli pisania we trzech. Możliwość pracy z perkusją na żywo oraz Twój feeling pałkera z którym grasz były nie do zastąpienia.

Rafał któregoś dnia, gdy siedzieliśmy u mnie brzdąkając przy piwie, rzucił pomysł, żeby wpisać gary na komputerze. Zaczęliśmy od „Crucify Me” w Fruitloop’ie, choć szybko doszliśmy do wniosku, że tracker ze swoją plastycznością i możliwościami będzie tu zdecydowanie bardziej wygodny do pracy. Tym sposobem Rafał został perkusistą z automatem zamiast beczek, a z racji tego, że pisaliśmy ten materiał głównie we dwóch dołączył też do nas jako trzeci wioślarz.

Pierwsze podejście do nagrania Crucifition mieliśmy w warunkach całkowicie domowych. Gitary nagraliśmy przez Line 6 POD (pierwszy sensowny symulator brzmienia piecy na rynku wyglądający jak amputowana nerka lub odcisk gołej dupy na piasku – szczyt marzeń podziemnych gitarzystów połowy lat 90, który w chwili, gdy nagrywaliśmy to demo niestety trącił nieco myszką), wokale dograliśmy w sali prób mając za ścianą jakiś chór gospel. Przekrzykiwaliśmy się trochę zarówno na dźwięki jak i treści. Wszystko miksowane było już u mnie w domu przez n-track, audition i wavelab – pierwsze programy, które pozwalały na nagrywanie i obróbkę sygnałów WAV. Efekt był być może odległy od tego, co chcieliśmy osiągnąć, ale sam materiał spełnił swój cel – mieliśmy sześcioutworowe demo, z którym mogliśmy zacząć myśleć o zastartowaniu zespołu na nowo. Bez Rafała skończyłoby się pewnikiem na Triafata.